Zaplanowałam sobie ok 1,5 godziny na zdjęcia. W głowie miałam wiele kadrów, które chciałam zrealizować a w plecaku rekwizyty dla dzieciaków. Wzięłam nawet ze sobą przekąski. Jednak kolejny raz okazało się, że sesja rodzinna – zwłaszcza w plenerze – rządzi się swoimi prawami.
Wytrzymaliśmy może z 40 minut… Zaatakowała nas bowiem chmara dzikich komarzyc, na które nawet Mugga nie działała. Naprawdę trzeba było uciekać. Jednak czego to nie było podczas tych kilkudziesięciu minut! Była spontaniczna radość, szczere uśmiechy, szalona zabawa, ale też płacz, dziecięce fochy i małe smuteczki.
Nie udało mi się zrealizować nawet połowy zaplanowanych kadrów, prawie zgubiłam część rekwizytów… a o przekąskach przypomniałam sobie dopiero w aucie. Ale wiecie co? To było świetne spotkanie. Bez lukru. Pełne spontanicznych i szczerych emocji, przez co prawdziwe. I takie lubię najbardziej. Bo czy nie tak właśnie wygląda nasze życie?